niedziela, 23 lutego 2014

sobota, 22 lutego 2014

Wspomnienie czwarte, które jest wyraźną odskocznią od ciągłych tragedii i niewyobrażalnych zmartwień.


Pewnie myślicie sobie, że byłem biednym, mocno doświadczonym przez los chłopcem, prawda? Cóż – muszę się z tym zgodzić, ale przecież nie będę przedstawiał tylko tej czarnej, poruszającej i po prostu złej przeszłości. Tak nie wolno.

Nigdy nie ominąłbym jednego z najlepszych okresów w moim dziecięcym życiu, a uwierzcie – też takie były.

 

15 wrzesień, 2011 r.

Ławka szkolna była dla mnie ewidentnym więzieniem od zawsze.

No bo kto niby lubi siedzieć i patrzeć w te białe literki na ciemnej tablicy, które tak bardzo rażą człowieka w oczy? Oczywiście, że nikt.

Jeszcze na dodatek lekcje z TĄ nauczycielką, a raczej zmutowaną krową… Cóż – możecie to sobie bez problemu wyobrazić. Nic więc dziwnego, że po prostu wolałem robić milion innych rzeczy, które bynajmniej nie polegały na słuchaniu jej, czy pobieraniu do mych kanalików mózgowych nieustannie płynących informacji. Różnego pokroju.

Tego dnia akurat wróżyłem kolegom z kart. Nie moja wina, ze matoły byli tak głupi, iż uwierzyli, że mam niezwykłą, czarodziejską moc.

„ Wellinger, wstać!”.

                Zazwyczaj, w takich sytuacjach – jako, że były to lekcje niemieckiego – kazała mi dwieście razy odmienić czasownik „być” przez wszystkie osoby liczby pojedynczej jak i mnogiej, w czasie teraźniejszym. Ustnie, a ja zawsze po prostu wstawałem i z wielkim uśmiechem robiłem to, co mi kazała, ukazując, że jej kara nie robi na mnie żadnego wrażenia.

                 Niemniej, akurat wtedy, powiedziała, bym pod uwagę wziął „lernen , a ja się dość mocno wkurzyłem, bo przecież zawsze było „bin”, a to nie miało prawa się zmienić. Najmniejszego. Koniec końców nazwałem ją „przerośniętą jałochą z wielkimi balonami, z których tylko mleko idzie doić”.

                Wyrzuciła mnie z klasy, a ja się z tego śmiałem i zadowolony powędrowałem posiedzieć sobie na skoczni. Bo przecież to właśnie był mój drugi dom. Dom, do którego się ucieka, a nie odwrotnie.

               

23 wrzesień, 2011 r.

                Chcecie kolejny dowód na to, że byłem radosnym dzieckiem? Proszę bardzo.

                Za kilka dni miałem wyjechać na ostatnie, poważne treningi przed kontynentalem. Bardzo się z tego powodu cieszyłem, ale oczywiście mamusia strasznie płakała, bo przecież traci swego ukochanego synka. Ja jednak byłem na nią zły, ponieważ aż do tej pory nie mogłem zapomnieć jej tej wykrochmalonej, wigilijnej koszuli i trawiastych spodenek.

                Niemniej moi koledzy się przejęli, gdyż mieli chłopcy dobre serce. No cóż – cudowne dzieci, prawda? Cudowna była również ich wyobraźnia. Stwierdzili, że trzeba zorganizować mej matuli jakieś zastępstwo. Za mnie.

                Na początku nie wiedziałem, co mają konkretniej na myśli, przecież nigdy by się na to nie zgodziła, ale debile mnie przekonali, by wykonać  wszystko w tajemnicy. Tak też zrobiliśmy.

                Jakoś nie mogliśmy znaleźć żadnego chętnego chłopca, cóż, trudno, ale za to z dziewczynami rzecz przedstawiała się całkiem inaczej. Wystarczyło, że się przecież tylko uśmiechnąłem i laska była moja.

                Podług planu miałem zaprosić ją na romantyczną randkę pod skocznię, bo która by takiego gestu nie pragnęła, nie?

                Na imię miała Nathalie. W tej chwili już nawet nie pamiętam, jak wyglądała, ale to przecież bez różnicy, prawda? W każdym bądź razie… Boże… co nam strzeliło do głowy? … Postawiliśmy ją uśpić. Arthur zabrał mamie tabletki o jakimś podobnym działaniu i dodaliśmy to wszystko do jej szampana.

                Po chwili dziewczyna już twardo spała w moich ramionach, a ja doszedłem do wniosku, że jeśli kiedykolwiek będę szukał kandydatki na żonę, to najpierw koniecznie zorientuję się, czy chrapie, bo przez te kilka minut zaczął trafiać mnie jasny szlag.

                No.

                Pozostała tylko kwestia tego, jak przetransportować ją do mego domu, ale Marco… Marco miał taki duży, drewniany wózek i  - najzwyczajniej w świecie – położyliśmy ją na nim, a że była noc, nie trafiliśmy na żadnych świadków naszego małego przestępstwa.

                Mieszkałem w małym, jednorodzinnym domku, nie było, więc problemu, by chudziutką dziewczynę przesadzić przez okno. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej, a trzeci chował wózek. Jako, że było już stosunkowo późno, szybko się spakowałem, by przespać się u któregoś z kumpli, bo już o czwartej miałem być gotowy. 

Ale cóż – to nasze dobre serce przecież znów musiało się odezwać i … doszliśmy do wniosku, że Nathalie będzie gorąco, więc rozebraliśmy ją do samej bielizny.

Marco przyznał się później, że zajrzał też pod koronkowy stanik.

Rano, około ósmej, otrzymałem telefon od matki, będącej na skraju wybuchu nerwowego, a do dziś w głowie kołacze mi się główne przesłanie tej kobiety:

„Andi! Co u ciebie w łóżku robi półnaga, śpiąca jak zabita dziewczyna? Wykorzystałeś  ją, synu?!”

Okazało się, że ten debil nie musiał pod stanik zaglądać, bo dzięki naszej nieuwadze… zdjął go kompletnie.

Cud, że nie mieliśmy kuratora na głowie. Tylko moja  siła perswazji nas od tego uchroniła, gdyż wytłumaczyłem, iż laska po prostu sama u mnie zasnęła.

Czasem mój mózg też się na coś przydaje, prawda?

 

Radość oraz  beznadziejne pomysły też i mi towarzyszyły. Bo czy wyobrażacie sobie dziecko, które nie robi nic głupiego? No właśnie – ja też nie.

____________________________________
Jak ja Was kocham.
Dodaję dziś, bo jutro mogę nie mieć po prostu jak tego zrobić. Mam nadzieję, iż nie macie mi tego za złe.

niedziela, 16 lutego 2014

Wspomnienie trzecie, ukazujące ciąg dalszy nieszczęść, które nie miały prawa nigdy się wydarzyć.


Jeśli kiedykolwiek ktoś z was zastanawiał się, co tak naprawdę znaczy szczera nienawiść… Jeśli tego doświadczyliście… Bez problemu rozpoznacie właśnie ją w tym niewyraźnym przebłysku przeszłości.

A może zbyt wyraźnym i bardzo dosadnym, skoro aż o tym piszę?

Sam już nie wiem.

 

22 sierpień, 2009 r.

Miałem lat trzynaście.

Rzekłbym – wiek pechowy. Zresztą… co ja wtedy o nim wiedziałem, prawda? No właśnie.

Za kilka dni miały być moje urodziny, kończące właśnie ten nieszczęsny okres w mym życiu. Wiedziałem, że w tym roku  nie będzie żadnego przyjęcia, przecież mama nadal nosiła żałobę po tacie, ja zresztą również, choć tylko w głębi serca. Tak, tak – przecież to już ponad rok, ale był on człowiekiem, o którym nie powinno się zapominać nigdy. Kimś…

Dobrym.

Reasumując, pamiętam, że tamtego dnia nie było absolutnie żadnego treningu, co zdarzało się niezwykle rzadko, ale jednak. Wyszedłem na dwór w zwykłej, białej koszulce z krótkim rękawem, wiecie – takiej, w której ćwiczy się na lekcjach wychowania fizycznego. Do tego musiałem założyć te przeklęte, nielubiane przeze mnie zielone spodenki. Mama mi kazała.

Ostatnim razem, gdy zmusiła mnie do założenia czegokolwiek, skończyło się to źle. Teraz też miałem przeczucie, że może się coś wydarzyć. Powiecie, że byłem bardzo głupiutkim dzieckiem, skoro wysuwałem takie wnioski na podstawie zielonych jak wiosenna trawka gatek, ale cóż, możecie mi wierzyć, albo i nie…

Wyszedłem na dwór zły na cały świat, niemniej przysięgam, no przysięgam do jasnej cholery, że go nie zauważyłem, przecież nie zrobiłbym tego specjalnie! Zresztą… mniejsza już o to, w każdym bądź razie, po chwili poczułem mocne uderzenie, a następnie kolejne, lżejsze,  które zasygnalizowało, że wylądowałem na trawniku.

Nie krwawiłem, w sumie to nic mi się nie stało poza kilkoma siniakami, no przynajmniej w wyniku zderzenia z tym przeklętym rowerem. Bo tak – to był rower. Bynajmniej do chwili, aż nie wpadłem prosto pod jego koła, przy okazji kompletnie go niszcząc.

Z ledwością uniosłem się na łokciach i jedyne, co ujrzałem, to paskuda gęba jakiegoś wyrostka, zasłonięta kilkoma czarnymi kłakami. Nie rozpoznałem go, nie zdążyłem.

Pobił mnie do nieprzytomności. Tak mocno, że wylądowałem w szpitalu i obudziłem się na sali pooperacyjnej z nogą złamaną w dwóch miejscach z przemieszczeniami. Aż cud, że mi jej nie urżnęli.

Treningi na pewien okres czasu musiałem przerwać.

 

Właśnie wtedy, gdy otworzyłem oczy, poczułem nienawiść. Po raz pierwszy w swym krótkim, niespełna czternastoletnim życiu.

Trzynastka zebrała swe żniwo.

Niech mi ktoś teraz powie, że nie jest pechowa.
 
__________________________
Przepraszam, że nie komentowałam Waszych cudnych opowiadań.
Przepraszam, że przez pewien okres czasu byłam w ogóle niedostępna wszędzie i nie szło się ze mną skontaktować.
Przepraszam, że na ostatnie Wasze prześwietne komentarze nie odpowiedziałam w ogóle.
Po prostu musiałam się odizolować, przemyśleć kilka spraw.
Oczywiście Madzi i tak nic z tego nie wyszło.
Ale czytałam wszystko, więc wybaczycie mi?
A teraz zaczynam ferie. Może coś skomentuję. Może, bo te ferie to w moim przypadku pojęcie całkowicie nieadekwatne, gdyż tak czy siak ślęczę nad książkami z tą różnicą, iż przy herbatce z cytrynką i w domu. I z Igrzyskami w tle rzecz jasna.
Wczoraj zrobiłam sobie dzień wolny od nauki. Starczy, bo inaczej się nie wyrobię.
Jeśli wydłubię sekundę wolnego czasu, napiszę coś na Księcia.
A! Na zakończenie Wojciecha, pisałam Wam, że myślę nad kolejną obyczajówką mocno psychologiczną, prawda? No. Ogółem rzecz ujmując, to Madzia wymyśliła, nawet sama jestem z siebie dumna za ten pomysł, ale gdy próbuję zacząć, mam jakieś zacięcie. W sumie nie wiem, dlaczego. Posiadam dwa początki (oczywiście nieskończone) i wnioskuję, iż wyszła z tego kompletna masakra. Może to i lepiej, bo przynajmniej wtedy nigdy to coś nie ujrzy światła dziennego.
I wiecie, że to by było chyba, słoneczka moje ukochane na tyle?
Naprawdę.
 

niedziela, 9 lutego 2014

Wspomnienie drugie, w którym zostaje przedstawiona osobista tragedia dziecka o złotym sercu.


Znacie to uczucie, gdy odchodzi ktoś bliski, a wy patrzycie na spuszczaną do dołu trumnę oczyma pełnymi łez? Tak – ja tak. Aż za dobrze, bo miesiąc po tym, jak odkryłem moją miłość, zmarł ktoś, kogo również kochałem. Bardzo mocno. Ktoś, do kogo byłem ponoć bardzo podobny. Mój tata, którego zabrała mi śmierć. Obiektywnie rzecz ujmując, jedynym plusem tego, co się niedługo ze mną stanie, jest właśnie fakt, że jeśli naprawdę coś tam po drugiej stronie istnieje… jakakolwiek forma życia pozagrobowego… to się z nim spotkam i powiem mu właśnie to wszystko, czego za życia nie zdążyłem.

 

24 grudnia, 2007 r.

Od zawsze nienawidziłem Wigilii. Ten beznadziejny zwyczaj siedzenia razem przy stole i śpiewania jakiś przygłupich piosenek, składanie sobie nawzajem jak najlepszych życzeń… - tego dwunastoletni chłopcy bardzo nie lubią, ale za to prezenty… o tak! Każdy na nie czekał z niecierpliwością, choć przecież doskonale wiedzieliśmy, że Święty Mikołaj nie istnieje, a upominki pod udekorowaną choinkę podkłada ojciec.

Dziś też nie miało być inaczej. Uśmiechnięta od ucha do ucha mama krzątała się między kuchnią a salonem, moja siostra – Julia jej pomagała, a ja… ja wolałem po prostu nie przeszkadzać, w końcu to kobiety powinny zajmować się gotowaniem. Siedziałem, więc cały naburmuszony, bo oczywiście musiałem założyć tą przeklętą, wykrochmaloną, białą koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, który cały czas gryzł mnie w szyję. A do tego czarną, idealnie skrojoną marynarkę! No wyobrażacie to sobie?! Jasne, że nie.

W każdym bądź razie tata jakieś dwie godziny wcześniej wyszedł z domu, żartując przy okazji, że musi pomóc Mikołajowi w dostarczeniu prezentu dla mnie. Doskonale wiedziałem, co to oznaczało.

W pewnym momencie usłyszałem… dzwonek do drzwi. Pamiętam, jak mama krzyknęła do mnie z kuchni roześmianym głosem, że to pewnie ojciec nie może się zmieścić w drzwiach z prezentem i mam iść mu pomóc, ale rozkazała szczególnie uważać na tą przeklętą koszulę. W myślach – jak na poczekaniu – ułożyłem plan, który polegać miał na celowym zniszczeniu tego znienawidzonego ubrania, więc uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem i niemal w podskokach pobiegłem w wyznaczonym kierunku.

Jednak mina mi pewnie wyraźnie zrzedła, gdy zamiast osoby doskonale znanej, zobaczyłem dwóch policjantów ubranych w mundury, które teraz, tak naprawdę, dopiero miałem okazje zobaczyć z bliska. W oczy wyraźnie rzuciły mi się połyskujące, czarne, groźne bronie.

„ – Jest może twoja mama?”

Pytanie to w sumie mówiło samo za siebie.

Wpadł w poślizg, wylądował na drzewie. Śmierć na miejscu, bo przecież - jak to miał w zwyczaju – nie zapiął pasów.

Stałem się po części sierotą.

Dojrzewającym chłopcem, który potrzebował ojca jak prawej ręki (lewej, jeśli czytać to będzie leworęczna mniejszość).  

Mama nie płakała. Przynajmniej nigdy nie widziałem, żeby to robiła. Po prostu była tak bardzo nienaturalnie blada, iż to mnie chwilami przerażało.  Starałem się być dla niej wsparciem, ale doskonale wiedziałem, że nie będzie prosto tego dokonać. W końcu utraciła przecież męża, prawda?

No właśnie. Cholera. A mnie tak to wszystko bolało.

Wiem, dwunastoletni chłopiec mówiący o bólu… To nie trzymało się kupy, ale… ale co? Przecież taż miałem jakieś uczucia! Też potrzebowałem kogoś,  kto mi pomoże, kogoś kto…

Czy to tak wiele?

 

Pogrzeb pamiętam jak przez mgłę. Z czego to może wynikać… hmm.. być może z tego, iż po prostu nie chciałem nigdy przechowywać tego okrutnego wspomnienia w swej dziecięcej pamięci? W każdym bądź razie, wiem, że gdy tylko wszystkie ciotki po kolei ucałowały mnie w czubek głowy, pobiegłem na skocznię.

 

Bo tylko tam mogłem zapomnieć. Odizolować się. Przecież mądrzy ludzie powiadają, że miłość przetrwa wszystko – nawet najgłębszy kryzys - bez względu na wszelakie okoliczności.

Skoczyłem, by ukoić żal, który rozdzierał mi serce.
 
___________________________________________
I jest ten obiecany rozdział. I ja przysięgam, że nie wszystkie będą takie smutne, o nie! Póki co jeszcze jeden, a później przechodzimy do tej zabawniejszej części opowiadania, która przecież też nie będzie trwała wiecznie.
Dobra, nie gadam już. Muszę pisać prezentację na polski ( i jej się nauczyć mówić), później pisać w końcu te prace na stosunki międzynarodowe i protokół dyplomatyczny. Tak, tak. Wasza Madzia jeszcze tego nie zrobiła.
Buziaki, słoneczka moje! :*

niedziela, 2 lutego 2014

Wspomnienie pierwsze, w którym poznajemy małego, ale niezwykle inteligentnego i dobrego chłopca o naturze filozofa.



Gdy miałem dwanaście lat, poznałem moją pierwszą miłość. Miłość, która nie opuszcza mnie do końca, i chyba nawet nie zamierza. Wtedy właśnie zacząłem uprawiać sport na poważanie, a inne rzeczy zeszły na dalszy plan. To uczucie miało jedno imię – skoki.

 

14 listopad, 2007 r.

Tego dnia mama upiekła piernik, a ja – choć od zawsze go uwielbiałem – powiedziałem jej,  że nie będę jadł. Zapytany o powód mojej decyzji, poważnie odpowiedziałem, że przecież na świecie są inni, głodni i potrzebujący ludzie. Pamiętam, że mój tata zrobił dziwną minę, starsza siostra tylko się roześmiała, a nawet pies leżący pod kuchennym stołem – zaszczekał. Tak jakby chciał mi powiedzieć: „ Ty to naprawdę jesteś tak głupi, na jakiego wyglądasz”.

Nie przejąłem się tym, ale zabrałem pół blachy przysmaku i zaniosłem pod skocznię, która znajdowała się nieopodal mojego domu, gdyż wiedziałem, że codziennie siedzi tam pewien zgarbiony, zmarznięty pan.

Nie do końca wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Po prostu usiadłem obok niego, ukazując przyniesione ciasto, a on… on się do mnie uśmiechnął. Tak naturalnie, jak nikt, bo w tym prostym geście było coś wyjątkowego.

Pomyślałem, że mogę go troszkę peszyć tak ciągle się na niego patrząc, więc wzrok skierowałem na skocznię nadal pokrytą zieloną nawierzchnią. Pewien mężczyzna (dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że był to Michael Neumayer), właśnie wylądował, ale już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, iż bynajmniej nie był zadowolony z rezultatu, jaki uzyskał.

Trudno się dziwić, skoro miejscem, które zakończyło jego „lot”, była bula.

I nagle, ot – tak po prostu… zauważyłem, że tą dyscyplinę sportu można z powodzeniem porównać do życia człowieka.  Najpierw jesteś na starcie, siedzisz na belce i czekasz aż dostaniesz od jakiejś siły wyższej znak. Później stopniowo się rozpędzasz, bierzesz rozbieg, a potem – cóż – wkraczasz w decydującą fazę – musisz się wybić, a w zależności od tego, jak tego dokonasz, twoja egzystencja może wyglądać stosunkowo różnie. Lot jest już efektem tych wszystkich poprzednich etapów, ale też tego, w jakich znajdziesz się warunkach, jakie środowisko będzie cię otaczać. Dostaniesz zbyt silny podmuch wiatru w plecy – lądujesz, rezygnujesz już nawet z telemarku, który jest twoją ostatnią deską ratunku. Jeśli zaś sytuacja będzie odwrotna, staniesz się człowiekiem, któremu wszystko idzie jak po maśle, który celuje wysoko, chce spełniać marzenia i błyszczeć wśród innych ludzi – wtedy dostaniesz bardzo korzystne warunki, a one poniosą cię naprawdę tak daleko, że inni będą przed tobą ściągać czapki z głów, tak jak kiedyś uczynił to Tajner przed Małyszem.

Skok, który zobaczyłem przed chwilą, z łatwością porównałem do życia tego mężczyzny obok mnie, zajadającego się piernikiem mojej mamy.  Nie byłem co prawda w stanie stwierdzić, czy źle wybił się on z progu, czy miał wiatr z plecy. A może po prostu, akurat w tym decydującym momencie, forma mu nie dopisała, ale wiedziałem, że naprawdę te dwie – potencjalne różne rzeczy – łączą się ze sobą doskonale.

I właśnie wtedy pokochałem skoki. Stały się jakimś nieodłącznym elementem mojego życia. Znaczy… zawsze nim były, w końcu trenowałem kombinację norweską, a ogromny obiekt codziennie obserwowałem z okna mojego pokoju, ale właśnie tego wyjątkowego dnia… czternastego listopada… to właśnie wtedy – niewiele myśląc – podniosłem się z ławki, na której siedziałem, przeprosiłem mężczyznę, a później udałem się w poszukiwaniu kogoś, komu mogłem powiedzieć, że chcę zacząć skakać. Tylko skakać. Bo w końcu miłości nie miesza się z innymi rzeczami, prawda?

Tydzień później stawiłem się na pierwszym, oficjalnym treningu.

 

Dziś, gdy tego już nie mam… Czuję pustkę.

Dlaczego?

Bo wiem, że już nigdy tego po prostu nie doświadczę, że nie skoczę, że nie poczuję uderzenia wiatru w twarz, adrenaliny.

Może to śmieszne, ale brakuje mi nawet tych wszystkich upadków, które doprowadzały mnie do szaleństwa, bo nie potrafiłem perfekcyjnie lądować.

 

Przestań rozpamiętywać to wszystko, Wellinger. Przecież już dawno się z tym pogodziłeś, prawda?

No właśnie – ale nadal tego nie rozumiem.

Los już chyba taki po prostu jest.
 
___________________________
Uznajmy, że nasz Pieszczoszek mieszka obok skoczni. Wiem, wiem, wiem, ale przymknijmy na to oko.
Dodaję już dziś, gdyż kolejne wspomnienia będą pojawiać się równiutko co tydzień - w niedziele.
To tyle.
Buziaki! :*
 

sobota, 1 lutego 2014

Prolog, który ukazuje beznadziejność całej sytuacji.


23 lipca, 2014 rok.

Wiecie, co pamiętam najwyraźniej?

Zawód. Cholerny zawód, który zaczął mną targać, gdy dowiedziałem się, że nigdy nie zostanę wielkim skoczkiem narciarskim.  Cóż – powiecie, że się zdarza, w końcu nie jestem nieśmiertelnym herosem czy kimś w tym rodzaju, ale po prostu  - w pierwszej chwili – zrobiło mi się szkoda tego wszystkiego.

Ciągłych treningów.

Starań o wybitną formę.

Każdego zdobytego medalu, nawet tego pierwszego, gdy miałem pięć lat.

Powiecie, że jestem dziwny, bo nie zachowuje się jak człowiek, do którego dotrze informacja o rychłej śmierci, prawda?

Tak – macie rację. Wiem, wiem, wiem. Ktoś inny – na moim miejscu – na pewno by krzyczał w pustą przestrzeń, biegł do kościoła, liczył na cud, a nawet skorzystałby z jakiegoś niesamowitego uzdrowiciela. Ja taki nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę.

Przegram walkę? Trudno.

Szkoda.

Już wkrótce zamknę oczy, a moje serce przestanie bić, bo jakiś cholerny rak zapragnął zamieszkać właśnie w moim ciele. Mama zawsze mi powtarzała, że jestem człowiekiem wybranym przez los. Cóż – niezły fart. Nie ma co.

Tylko jedno, ciągłe pytanie kołata mi się w głowie:

Dlaczego w ogóle przychodziłem na świat, skoro teraz nie wiadomo czy dożyję chociażby dziewiętnastki?

 

Pisanie, wbrew pozorom, nie sprawia mi bólu, choć powinno. Szpiczak złośliwy, czy cholera wie, jak to coś się nazywa, zajął już prawie wszystkie moje kości, bo diagnoza jakimś cudem nie została postawiona zbyt wcześnie. Lekarze już nawet nie chcieli przeprowadzić amputacji, dać mi chemii, albo radioterapii, gdyż to nie miałoby sensu.

Ja to zrozumiałem.

I rozumiem nadal.

 

Teraz leżę w śnieżnobiałej pościeli. Nie czuję lewej stopy, prawe kolano piecze mnie niczym żywy ogień, ale ja zaciskam zęby, a gdy kolejne pielęgniarki wchodzą do sali i pytają się, czy podać mi coś przeciwbólowego, odwracam głowę w drugą stronę, by ukryć łzy.

Przecież te leki i tak już nie są w stanie mi pomóc,  a komuś innemu mogą naprawdę przynieść ulgę.

Mam dobre i wielkie serce.

Tylko szkoda… Naprawdę szkoda, że już niedługo ono przestanie bić.
 
_____________________________________
Madzia obiecała i jest.
Zaczynam publikację, ponieważ już prawie to skończyłam.
I może te notki nie będą długie, ale przecież on umiera i raczej nie ma sił pisać, prawda? No.
Buziaki, słoneczka! :*