Taak.
Aniołki moje kochane, nowość atakuje (i wiecie, że tam chyba nikt nie zginie nawet, hm?)
http://moje-plany-i-ja.blogspot.com/
Buziaki! :*
niedziela, 23 lutego 2014
sobota, 22 lutego 2014
Wspomnienie czwarte, które jest wyraźną odskocznią od ciągłych tragedii i niewyobrażalnych zmartwień.
Pewnie myślicie sobie, że byłem biednym, mocno doświadczonym przez los
chłopcem, prawda? Cóż – muszę się z tym zgodzić, ale przecież nie będę
przedstawiał tylko tej czarnej, poruszającej i po prostu złej przeszłości. Tak
nie wolno.
Nigdy nie ominąłbym jednego z najlepszych okresów w moim dziecięcym
życiu, a uwierzcie – też takie były.
15 wrzesień, 2011 r.
Ławka szkolna była dla mnie
ewidentnym więzieniem od zawsze.
No bo kto niby lubi siedzieć i
patrzeć w te białe literki na ciemnej tablicy, które tak bardzo rażą człowieka
w oczy? Oczywiście, że nikt.
Jeszcze na dodatek lekcje z TĄ
nauczycielką, a raczej zmutowaną krową… Cóż – możecie to sobie bez problemu
wyobrazić. Nic więc dziwnego, że po prostu wolałem robić milion innych rzeczy,
które bynajmniej nie polegały na słuchaniu jej, czy pobieraniu do mych
kanalików mózgowych nieustannie płynących informacji. Różnego pokroju.
Tego dnia akurat wróżyłem kolegom
z kart. Nie moja wina, ze matoły byli tak głupi, iż uwierzyli, że mam
niezwykłą, czarodziejską moc.
„ Wellinger, wstać!”.
Zazwyczaj,
w takich sytuacjach – jako, że były to lekcje niemieckiego – kazała mi dwieście
razy odmienić czasownik „być” przez wszystkie osoby liczby pojedynczej jak i
mnogiej, w czasie teraźniejszym. Ustnie, a ja zawsze po prostu wstawałem i z
wielkim uśmiechem robiłem to, co mi kazała, ukazując, że jej kara nie robi na
mnie żadnego wrażenia.
Niemniej, akurat wtedy, powiedziała, bym pod
uwagę wziął „lernen , a ja się dość mocno wkurzyłem, bo przecież zawsze było
„bin”, a to nie miało prawa się zmienić. Najmniejszego. Koniec końców nazwałem
ją „przerośniętą jałochą z wielkimi balonami, z których tylko mleko idzie
doić”.
Wyrzuciła
mnie z klasy, a ja się z tego śmiałem i zadowolony powędrowałem posiedzieć
sobie na skoczni. Bo przecież to właśnie był mój drugi dom. Dom, do którego się
ucieka, a nie odwrotnie.
23 wrzesień, 2011 r.
Chcecie kolejny dowód na to,
że byłem radosnym dzieckiem? Proszę bardzo.
Za
kilka dni miałem wyjechać na ostatnie, poważne treningi przed kontynentalem.
Bardzo się z tego powodu cieszyłem, ale oczywiście mamusia strasznie płakała,
bo przecież traci swego ukochanego synka. Ja jednak byłem na nią zły, ponieważ
aż do tej pory nie mogłem zapomnieć jej tej wykrochmalonej, wigilijnej koszuli
i trawiastych spodenek.
Niemniej
moi koledzy się przejęli, gdyż mieli chłopcy dobre serce. No cóż – cudowne
dzieci, prawda? Cudowna była również ich wyobraźnia. Stwierdzili, że trzeba
zorganizować mej matuli jakieś zastępstwo. Za mnie.
Na
początku nie wiedziałem, co mają konkretniej na myśli, przecież nigdy by się na
to nie zgodziła, ale debile mnie przekonali, by wykonać wszystko w tajemnicy. Tak też zrobiliśmy.
Jakoś
nie mogliśmy znaleźć żadnego chętnego chłopca, cóż, trudno, ale za to z
dziewczynami rzecz przedstawiała się całkiem inaczej. Wystarczyło, że się
przecież tylko uśmiechnąłem i laska była moja.
Podług
planu miałem zaprosić ją na romantyczną randkę pod skocznię, bo która by
takiego gestu nie pragnęła, nie?
Na imię
miała Nathalie. W tej chwili już nawet nie pamiętam, jak wyglądała, ale to
przecież bez różnicy, prawda? W każdym bądź razie… Boże… co nam strzeliło do
głowy? … Postawiliśmy ją uśpić. Arthur zabrał mamie tabletki o jakimś podobnym
działaniu i dodaliśmy to wszystko do jej szampana.
Po
chwili dziewczyna już twardo spała w moich ramionach, a ja doszedłem do
wniosku, że jeśli kiedykolwiek będę szukał kandydatki na żonę, to najpierw
koniecznie zorientuję się, czy chrapie, bo przez te kilka minut zaczął trafiać
mnie jasny szlag.
No.
Pozostała
tylko kwestia tego, jak przetransportować ją do mego domu, ale Marco… Marco
miał taki duży, drewniany wózek i -
najzwyczajniej w świecie – położyliśmy ją na nim, a że była noc, nie trafiliśmy
na żadnych świadków naszego małego przestępstwa.
Mieszkałem
w małym, jednorodzinnym domku, nie było, więc problemu, by chudziutką
dziewczynę przesadzić przez okno. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej, a
trzeci chował wózek. Jako, że było już stosunkowo późno, szybko się spakowałem,
by przespać się u któregoś z kumpli, bo już o czwartej miałem być gotowy.
Ale cóż – to nasze dobre serce
przecież znów musiało się odezwać i … doszliśmy do wniosku, że Nathalie będzie
gorąco, więc rozebraliśmy ją do samej bielizny.
Marco przyznał się później, że
zajrzał też pod koronkowy stanik.
Rano, około ósmej, otrzymałem
telefon od matki, będącej na skraju wybuchu nerwowego, a do dziś w głowie
kołacze mi się główne przesłanie tej kobiety:
„Andi! Co u ciebie w łóżku robi półnaga, śpiąca jak zabita dziewczyna?
Wykorzystałeś ją, synu?!”
Okazało się, że ten debil nie
musiał pod stanik zaglądać, bo dzięki naszej nieuwadze… zdjął go kompletnie.
Cud, że nie mieliśmy kuratora na
głowie. Tylko moja siła perswazji nas od
tego uchroniła, gdyż wytłumaczyłem, iż laska po prostu sama u mnie zasnęła.
Czasem mój mózg też się na coś
przydaje, prawda?
Radość oraz beznadziejne pomysły
też i mi towarzyszyły. Bo czy wyobrażacie sobie dziecko, które nie robi nic
głupiego? No właśnie – ja też nie.
____________________________________
Jak ja Was kocham.
Dodaję dziś, bo jutro mogę nie mieć po prostu jak tego zrobić. Mam nadzieję, iż nie macie mi tego za złe.
niedziela, 16 lutego 2014
Wspomnienie trzecie, ukazujące ciąg dalszy nieszczęść, które nie miały prawa nigdy się wydarzyć.
Jeśli kiedykolwiek ktoś z was zastanawiał się, co tak naprawdę znaczy
szczera nienawiść… Jeśli tego doświadczyliście… Bez problemu rozpoznacie
właśnie ją w tym niewyraźnym przebłysku przeszłości.
A może zbyt wyraźnym i bardzo dosadnym, skoro aż o tym piszę?
Sam już nie wiem.
22 sierpień, 2009 r.
Miałem lat trzynaście.
Rzekłbym – wiek pechowy. Zresztą…
co ja wtedy o nim wiedziałem, prawda? No właśnie.
Za kilka dni miały być moje
urodziny, kończące właśnie ten nieszczęsny okres w mym życiu. Wiedziałem, że w
tym roku nie będzie żadnego przyjęcia,
przecież mama nadal nosiła żałobę po tacie, ja zresztą również, choć tylko w
głębi serca. Tak, tak – przecież to już ponad rok, ale był on człowiekiem, o
którym nie powinno się zapominać nigdy. Kimś…
Dobrym.
Reasumując, pamiętam, że tamtego
dnia nie było absolutnie żadnego treningu, co zdarzało się niezwykle rzadko,
ale jednak. Wyszedłem na dwór w zwykłej, białej koszulce z krótkim rękawem,
wiecie – takiej, w której ćwiczy się na lekcjach wychowania fizycznego. Do tego
musiałem założyć te przeklęte, nielubiane przeze mnie zielone spodenki. Mama mi
kazała.
Ostatnim razem, gdy zmusiła mnie
do założenia czegokolwiek, skończyło się to źle. Teraz też miałem przeczucie,
że może się coś wydarzyć. Powiecie, że byłem bardzo głupiutkim dzieckiem, skoro
wysuwałem takie wnioski na podstawie zielonych jak wiosenna trawka gatek, ale
cóż, możecie mi wierzyć, albo i nie…
Wyszedłem na dwór zły na cały
świat, niemniej przysięgam, no przysięgam do jasnej cholery, że go nie zauważyłem,
przecież nie zrobiłbym tego specjalnie! Zresztą… mniejsza już o to, w każdym
bądź razie, po chwili poczułem mocne uderzenie, a następnie kolejne, lżejsze, które zasygnalizowało, że wylądowałem na
trawniku.
Nie krwawiłem, w sumie to nic mi
się nie stało poza kilkoma siniakami, no przynajmniej w wyniku zderzenia z tym
przeklętym rowerem. Bo tak – to był rower. Bynajmniej do chwili, aż nie wpadłem
prosto pod jego koła, przy okazji kompletnie go niszcząc.
Z ledwością uniosłem się na
łokciach i jedyne, co ujrzałem, to paskuda gęba jakiegoś wyrostka, zasłonięta
kilkoma czarnymi kłakami. Nie rozpoznałem go, nie zdążyłem.
Pobił mnie do nieprzytomności.
Tak mocno, że wylądowałem w szpitalu i obudziłem się na sali pooperacyjnej z
nogą złamaną w dwóch miejscach z przemieszczeniami. Aż cud, że mi jej nie
urżnęli.
Treningi na pewien okres czasu
musiałem przerwać.
Właśnie wtedy, gdy otworzyłem oczy, poczułem nienawiść. Po raz pierwszy
w swym krótkim, niespełna czternastoletnim życiu.
Trzynastka zebrała swe żniwo.
Niech mi ktoś teraz powie, że nie jest pechowa.
__________________________
Przepraszam, że nie komentowałam Waszych cudnych opowiadań.
Przepraszam, że przez pewien okres czasu byłam w ogóle niedostępna wszędzie i nie szło się ze mną skontaktować.
Przepraszam, że na ostatnie Wasze prześwietne komentarze nie odpowiedziałam w ogóle.
Po prostu musiałam się odizolować, przemyśleć kilka spraw.
Oczywiście Madzi i tak nic z tego nie wyszło.
Ale czytałam wszystko, więc wybaczycie mi?
A teraz zaczynam ferie. Może coś skomentuję. Może, bo te ferie to w moim przypadku pojęcie całkowicie nieadekwatne, gdyż tak czy siak ślęczę nad książkami z tą różnicą, iż przy herbatce z cytrynką i w domu. I z Igrzyskami w tle rzecz jasna.
Wczoraj zrobiłam sobie dzień wolny od nauki. Starczy, bo inaczej się nie wyrobię.
Jeśli wydłubię sekundę wolnego czasu, napiszę coś na Księcia.
A! Na zakończenie Wojciecha, pisałam Wam, że myślę nad kolejną obyczajówką mocno psychologiczną, prawda? No. Ogółem rzecz ujmując, to Madzia wymyśliła, nawet sama jestem z siebie dumna za ten pomysł, ale gdy próbuję zacząć, mam jakieś zacięcie. W sumie nie wiem, dlaczego. Posiadam dwa początki (oczywiście nieskończone) i wnioskuję, iż wyszła z tego kompletna masakra. Może to i lepiej, bo przynajmniej wtedy nigdy to coś nie ujrzy światła dziennego.
I wiecie, że to by było chyba, słoneczka moje ukochane na tyle?
Naprawdę.
niedziela, 9 lutego 2014
Wspomnienie drugie, w którym zostaje przedstawiona osobista tragedia dziecka o złotym sercu.
Znacie to uczucie, gdy odchodzi ktoś bliski, a wy patrzycie na
spuszczaną do dołu trumnę oczyma pełnymi łez? Tak – ja tak. Aż za dobrze, bo
miesiąc po tym, jak odkryłem moją miłość, zmarł ktoś, kogo również kochałem.
Bardzo mocno. Ktoś, do kogo byłem ponoć bardzo podobny. Mój tata, którego
zabrała mi śmierć. Obiektywnie rzecz ujmując, jedynym plusem tego, co się
niedługo ze mną stanie, jest właśnie fakt, że jeśli naprawdę coś tam po drugiej
stronie istnieje… jakakolwiek forma życia pozagrobowego… to się z nim spotkam i
powiem mu właśnie to wszystko, czego za życia nie zdążyłem.
24 grudnia, 2007 r.
Od zawsze nienawidziłem Wigilii.
Ten beznadziejny zwyczaj siedzenia razem przy stole i śpiewania jakiś
przygłupich piosenek, składanie sobie nawzajem jak najlepszych życzeń… - tego
dwunastoletni chłopcy bardzo nie lubią, ale za to prezenty… o tak! Każdy na nie
czekał z niecierpliwością, choć przecież doskonale wiedzieliśmy, że Święty
Mikołaj nie istnieje, a upominki pod udekorowaną choinkę podkłada ojciec.
Dziś też nie miało być inaczej.
Uśmiechnięta od ucha do ucha mama krzątała się między kuchnią a salonem, moja
siostra – Julia jej pomagała, a ja… ja wolałem po prostu nie przeszkadzać, w
końcu to kobiety powinny zajmować się gotowaniem. Siedziałem, więc cały
naburmuszony, bo oczywiście musiałem założyć tą przeklętą, wykrochmaloną, białą
koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, który cały czas gryzł mnie w szyję. A do
tego czarną, idealnie skrojoną marynarkę! No wyobrażacie to sobie?! Jasne, że
nie.
W każdym bądź razie tata jakieś
dwie godziny wcześniej wyszedł z domu, żartując przy okazji, że musi pomóc
Mikołajowi w dostarczeniu prezentu dla mnie. Doskonale wiedziałem, co to
oznaczało.
W pewnym momencie usłyszałem…
dzwonek do drzwi. Pamiętam, jak mama krzyknęła do mnie z kuchni roześmianym
głosem, że to pewnie ojciec nie może się zmieścić w drzwiach z prezentem i mam
iść mu pomóc, ale rozkazała szczególnie uważać na tą przeklętą koszulę. W
myślach – jak na poczekaniu – ułożyłem plan, który polegać miał na celowym
zniszczeniu tego znienawidzonego ubrania, więc uśmiechnąłem się sam do siebie
pod nosem i niemal w podskokach pobiegłem w wyznaczonym kierunku.
Jednak mina mi pewnie wyraźnie
zrzedła, gdy zamiast osoby doskonale znanej, zobaczyłem dwóch policjantów
ubranych w mundury, które teraz, tak naprawdę, dopiero miałem okazje zobaczyć z
bliska. W oczy wyraźnie rzuciły mi się połyskujące, czarne, groźne bronie.
„ – Jest może twoja mama?”
Pytanie to w sumie mówiło samo za
siebie.
Wpadł w poślizg, wylądował na
drzewie. Śmierć na miejscu, bo przecież - jak to miał w zwyczaju – nie zapiął
pasów.
Stałem się po części sierotą.
Dojrzewającym chłopcem, który
potrzebował ojca jak prawej ręki (lewej, jeśli czytać to będzie leworęczna
mniejszość).
Mama nie płakała. Przynajmniej
nigdy nie widziałem, żeby to robiła. Po prostu była tak bardzo nienaturalnie
blada, iż to mnie chwilami przerażało.
Starałem się być dla niej wsparciem, ale doskonale wiedziałem, że nie
będzie prosto tego dokonać. W końcu utraciła przecież męża, prawda?
No właśnie. Cholera. A mnie tak
to wszystko bolało.
Wiem, dwunastoletni chłopiec
mówiący o bólu… To nie trzymało się kupy, ale… ale co? Przecież taż miałem
jakieś uczucia! Też potrzebowałem kogoś,
kto mi pomoże, kogoś kto…
Czy to tak wiele?
Pogrzeb pamiętam jak przez mgłę.
Z czego to może wynikać… hmm.. być może z tego, iż po prostu nie chciałem nigdy
przechowywać tego okrutnego wspomnienia w swej dziecięcej pamięci? W każdym
bądź razie, wiem, że gdy tylko wszystkie ciotki po kolei ucałowały mnie w
czubek głowy, pobiegłem na skocznię.
Bo tylko tam mogłem zapomnieć. Odizolować się. Przecież mądrzy ludzie
powiadają, że miłość przetrwa wszystko – nawet najgłębszy kryzys - bez względu
na wszelakie okoliczności.
Skoczyłem, by ukoić żal, który rozdzierał mi serce.
___________________________________________
I jest ten obiecany rozdział. I ja przysięgam, że nie wszystkie będą takie smutne, o nie! Póki co jeszcze jeden, a później przechodzimy do tej zabawniejszej części opowiadania, która przecież też nie będzie trwała wiecznie.
Dobra, nie gadam już. Muszę pisać prezentację na polski ( i jej się nauczyć mówić), później pisać w końcu te prace na stosunki międzynarodowe i protokół dyplomatyczny. Tak, tak. Wasza Madzia jeszcze tego nie zrobiła.
Buziaki, słoneczka moje! :*
niedziela, 2 lutego 2014
Wspomnienie pierwsze, w którym poznajemy małego, ale niezwykle inteligentnego i dobrego chłopca o naturze filozofa.
Gdy miałem dwanaście lat, poznałem moją pierwszą miłość. Miłość, która
nie opuszcza mnie do końca, i chyba nawet nie zamierza. Wtedy właśnie zacząłem
uprawiać sport na poważanie, a inne rzeczy zeszły na dalszy plan. To uczucie
miało jedno imię – skoki.
14 listopad, 2007 r.
Tego dnia mama upiekła piernik, a ja –
choć od zawsze go uwielbiałem – powiedziałem jej, że nie będę jadł. Zapytany o powód mojej
decyzji, poważnie odpowiedziałem, że przecież na świecie są inni, głodni i
potrzebujący ludzie. Pamiętam, że mój tata zrobił dziwną minę, starsza siostra
tylko się roześmiała, a nawet pies leżący pod kuchennym stołem – zaszczekał.
Tak jakby chciał mi powiedzieć: „ Ty to naprawdę jesteś tak głupi, na jakiego
wyglądasz”.
Nie przejąłem się tym, ale zabrałem pół
blachy przysmaku i zaniosłem pod skocznię, która znajdowała się nieopodal
mojego domu, gdyż wiedziałem, że codziennie siedzi tam pewien zgarbiony,
zmarznięty pan.
Nie do końca wiedziałem, co mam mu
powiedzieć. Po prostu usiadłem obok niego, ukazując przyniesione ciasto, a on…
on się do mnie uśmiechnął. Tak naturalnie, jak nikt, bo w tym prostym geście
było coś wyjątkowego.
Pomyślałem, że mogę go troszkę peszyć
tak ciągle się na niego patrząc, więc wzrok skierowałem na skocznię nadal
pokrytą zieloną nawierzchnią. Pewien mężczyzna (dopiero po jakimś czasie
dowiedziałem się, że był to Michael Neumayer), właśnie wylądował, ale już na
pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, iż bynajmniej nie był zadowolony z
rezultatu, jaki uzyskał.
Trudno się dziwić, skoro miejscem,
które zakończyło jego „lot”, była bula.
I nagle, ot – tak po prostu… zauważyłem,
że tą dyscyplinę sportu można z powodzeniem porównać do życia człowieka. Najpierw jesteś na starcie, siedzisz na belce
i czekasz aż dostaniesz od jakiejś siły wyższej znak. Później stopniowo się
rozpędzasz, bierzesz rozbieg, a potem – cóż – wkraczasz w decydującą fazę –
musisz się wybić, a w zależności od tego, jak tego dokonasz, twoja egzystencja
może wyglądać stosunkowo różnie. Lot jest już efektem tych wszystkich
poprzednich etapów, ale też tego, w jakich znajdziesz się warunkach, jakie
środowisko będzie cię otaczać. Dostaniesz zbyt silny podmuch wiatru w plecy –
lądujesz, rezygnujesz już nawet z telemarku, który jest twoją ostatnią deską
ratunku. Jeśli zaś sytuacja będzie odwrotna, staniesz się człowiekiem, któremu
wszystko idzie jak po maśle, który celuje wysoko, chce spełniać marzenia i
błyszczeć wśród innych ludzi – wtedy dostaniesz bardzo korzystne warunki, a one
poniosą cię naprawdę tak daleko, że inni będą przed tobą ściągać czapki z głów,
tak jak kiedyś uczynił to Tajner przed Małyszem.
Skok, który zobaczyłem przed chwilą, z
łatwością porównałem do życia tego mężczyzny obok mnie, zajadającego się
piernikiem mojej mamy. Nie byłem co
prawda w stanie stwierdzić, czy źle wybił się on z progu, czy miał wiatr z
plecy. A może po prostu, akurat w tym decydującym momencie, forma mu nie
dopisała, ale wiedziałem, że naprawdę te dwie – potencjalne różne rzeczy –
łączą się ze sobą doskonale.
I
właśnie wtedy pokochałem skoki. Stały się jakimś nieodłącznym elementem mojego
życia. Znaczy… zawsze nim były, w końcu trenowałem kombinację norweską, a
ogromny obiekt codziennie obserwowałem z okna mojego pokoju, ale właśnie tego
wyjątkowego dnia… czternastego listopada… to właśnie wtedy – niewiele myśląc –
podniosłem się z ławki, na której siedziałem, przeprosiłem mężczyznę, a później
udałem się w poszukiwaniu kogoś, komu mogłem powiedzieć, że chcę zacząć skakać.
Tylko skakać. Bo w końcu miłości nie miesza się z innymi rzeczami, prawda?
Tydzień
później stawiłem się na pierwszym, oficjalnym treningu.
Dziś, gdy tego już nie mam… Czuję
pustkę.
Dlaczego?
Bo wiem, że już nigdy tego po prostu
nie doświadczę, że nie skoczę, że nie poczuję uderzenia wiatru w twarz,
adrenaliny.
Może to śmieszne, ale brakuje mi nawet
tych wszystkich upadków, które doprowadzały mnie do szaleństwa, bo nie
potrafiłem perfekcyjnie lądować.
Przestań rozpamiętywać to wszystko,
Wellinger. Przecież już dawno się z tym pogodziłeś, prawda?
No
właśnie – ale nadal tego nie rozumiem.
Los
już chyba taki po prostu jest.
___________________________
Uznajmy, że nasz Pieszczoszek mieszka obok skoczni. Wiem, wiem, wiem, ale przymknijmy na to oko.
Dodaję już dziś, gdyż kolejne wspomnienia będą pojawiać się równiutko co tydzień - w niedziele.
To tyle.
Buziaki! :*
sobota, 1 lutego 2014
Prolog, który ukazuje beznadziejność całej sytuacji.
23
lipca, 2014 rok.
Wiecie, co pamiętam najwyraźniej?
Zawód. Cholerny zawód, który
zaczął mną targać, gdy dowiedziałem się, że nigdy nie zostanę wielkim skoczkiem
narciarskim. Cóż – powiecie, że się
zdarza, w końcu nie jestem nieśmiertelnym herosem czy kimś w tym rodzaju, ale
po prostu - w pierwszej chwili – zrobiło
mi się szkoda tego wszystkiego.
Ciągłych treningów.
Starań o wybitną formę.
Każdego zdobytego medalu, nawet
tego pierwszego, gdy miałem pięć lat.
Powiecie, że jestem dziwny, bo nie
zachowuje się jak człowiek, do którego dotrze informacja o rychłej śmierci,
prawda?
Tak – macie rację. Wiem, wiem,
wiem. Ktoś inny – na moim miejscu – na pewno by krzyczał w pustą przestrzeń,
biegł do kościoła, liczył na cud, a nawet skorzystałby z jakiegoś niesamowitego
uzdrowiciela. Ja taki nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę.
Przegram walkę? Trudno.
Szkoda.
Już wkrótce zamknę oczy, a moje
serce przestanie bić, bo jakiś cholerny rak zapragnął zamieszkać właśnie w moim
ciele. Mama zawsze mi powtarzała, że jestem człowiekiem wybranym przez los. Cóż
– niezły fart. Nie ma co.
Tylko jedno, ciągłe pytanie
kołata mi się w głowie:
Dlaczego w ogóle przychodziłem na świat, skoro teraz nie wiadomo czy
dożyję chociażby dziewiętnastki?
Pisanie, wbrew pozorom, nie sprawia
mi bólu, choć powinno. Szpiczak złośliwy, czy cholera wie, jak to coś się
nazywa, zajął już prawie wszystkie moje kości, bo diagnoza jakimś cudem nie
została postawiona zbyt wcześnie. Lekarze już nawet nie chcieli przeprowadzić
amputacji, dać mi chemii, albo radioterapii, gdyż to nie miałoby sensu.
Ja to zrozumiałem.
I rozumiem nadal.
Teraz leżę w śnieżnobiałej
pościeli. Nie czuję lewej stopy, prawe kolano piecze mnie niczym żywy ogień,
ale ja zaciskam zęby, a gdy kolejne pielęgniarki wchodzą do sali i pytają się,
czy podać mi coś przeciwbólowego, odwracam głowę w drugą stronę, by ukryć łzy.
Przecież te leki i tak już nie są
w stanie mi pomóc, a komuś innemu mogą
naprawdę przynieść ulgę.
Mam dobre i wielkie serce.
Tylko szkoda… Naprawdę szkoda, że już niedługo ono przestanie bić.
_____________________________________
Madzia obiecała i jest.
Zaczynam publikację, ponieważ już prawie to skończyłam.
I może te notki nie będą długie, ale przecież on umiera i raczej nie ma sił pisać, prawda? No.
Buziaki, słoneczka! :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)