czwartek, 22 maja 2014

Epilog, który jest odpłatą za to przedwcześnie stracone życie.


Odkładam czarny długopis na bok, zamykam zeszyt i patrzę na jego granatową okładkę, na której białym, ewidentnie niezmywalnym flamastrem, nabazgrałem słowo „Pamiętnik”.

Biorę głęboki wdech, a przy okazji czuję na sobie wzrok psycholog, więc schylam głowę tak nisko, iż jestem pewien, że jestem w stanie policzyć jakieś zagubione ziarnka piasku na potencjalnie nieskazitelnie czystej podłodze.

- Skończyłeś już pisać, Andreas, prawda?

Kiwam twierdząco głową. Nie odzywam się.

- Pomogło?

Zaprzeczam milczeniem.

*

Dawno, dawno temu żył sobie Czarodziej, który miał niezwykłą umiejętność przywoływania uśmiechu na dziecięce usteczka. Każdy go bardzo lubił, cenił a nawet kochał, ale niestety nie był jedynym kimś, kto miał ponadnaturalne zdolności.

Istniały też choroba i śmierć, które były praktycznie nierozłączne…

*

Uśmiecham się szeroko do gromadki siedzących naprzeciwko mnie maluchów, choć w szyję potwornie gryzie mnie to idiotyczne przebranie. Wiem, że muszę już się z nimi pożegnać, wiem, że za moment wrócą do swoich łóżeczek, w których będą musieli być podłączeni do kroplówek. Wiem też, że jeden z chłopców jutro ma dostać już dziesiątą turę chemii, która i tak nie przyniesie żadnego efektu.

Próbuję jakoś skupić się na jednym punkcie, chcę zsynchronizować myśli, które kołatają mi się po mózgu, ale nie jestem w stanie, bo te łyse, te przerażająco gołe głowy skupione wokół mnie, skutecznie mi to uniemożliwiają; uświadamiam też sobie, że każde z tych dzieci ma bardzo mądre oczy. Nigdy takich u nikogo nie widziałem; pragnę się nimi zachwycać, pałać się ich widokiem.

Z drugiej zaś strony próbuję opanować odruch wymiotny. Przecież nie jestem czarodziejem, choć ci naznaczeni chorobą mali bohaterzy sądzą inaczej.

Byłem kiedyś zwyczajnym chłopakiem. Skoczkiem.

Byłem taki jak wszyscy.

I nagle poczułem, że chcę pomagać, dlatego znalazłem się w tym szpitalu – na Oddziale Onkologii Dziecięcej.  

Opowiadam bajki w żywej umieralni.

*

Niestety Czarodziej nigdy nie był ze stali. I choć jego tata zmarł oraz spotkało go wiele innych nieprzyjemnych rzeczy, on nie nabył doświadczenia, którego tak bardzo potrzebował.

Krzyczał. Rozpaczliwie wołał o pomoc.

Usłyszała go tylko jedna osoba…

*

Przybijam piątkę każdemu z osobna. Jedna jest mocniejsza, druga słabsza – zabawne, że na podstawie tego jednego, niepozornego przecież gestu, mogę uzyskać informację o sile danego dziecka.

- Kiedy znów przyjdziesz, Andi? – pytają mali pacjenci, a ja nie wiem co mogę powiedzieć, więc tylko wyginam usta w lekko wymuszonym uśmiechu, a chwilę później macham im przyjaźnie na pożegnanie.

Swoje kroki kieruję dwa gabinety dalej; do niej.

- O czym dziś im opowiadałeś? – pyta Sarah, a ja momentalnie drętwieję. Wiedziałem, że będę musiał jej o wszystkim mówić, ale ona też wie, że ja nie chcę.

Wyjmuję z mojego plecaka zeszyt. Tak. Ten sam brulion, w którym opisałem wszystko, wyobrażając sobie, że jestem jednym z tych umierających dzieci; to miało mi ponoć pomóc zrozumieć istotę tego wszystkiego. I możliwe, że tak było – przez chwilę, na pewno nie jest to dobre rozwiązanie na dłuższą metę, nie dla mnie.

Widocznie jestem jakiś wyjątkiem psychologicznym.

Siadam na twardym, doskonale mi znanym, krześle i mówię coś, do czego jestem całkowicie przekonany:

- Pomyliłem się. Jeszcze nie skończyłem pisać.

Biorę do dłoni długopis, który leży na biurku – po chwili zresztą orientuję się, że jest czerwony, ale to nie ma żadnego znaczenia – i wielkimi literami zapisuję:

UMARŁEM, ALE PONOWNIE URODZIŁEM SIĘ DOKŁADNIE 30.08.2014r.

*

Następnego dnia po raz kolejny siadam na krzesełku naprzeciw jedenaściorga dzieci. Jeszcze wczoraj było ich dwanaścioro, ale niestety okazuje się, iż ten sam chłopiec, który miał mieć od dziś chemię – zmarł tej samej nocy, w czasie której ja tak naprawdę zmartwychwstałem.

Życie za życie.

Coś za coś.

                Przymykam oczy i biorę głęboki wdech, a następnie rozpoczynam nową opowieść, która skierowana jest już tylko dla tych, którzy pozostali…

KONIEC.
 
____________________________
Zaskoczeni?
Jak ja lubię pisać kontrowersyjne epilogi.
I widzicie? Madzia jednak nie jest bez serca. Nasze kochanie żyje i ma się w sumie względnie dobrze.
 
To moje drugie bloggerowe pożegnanie. Pamiętam jak ryczałam, pisząc takie coś na Wojtku. Teraz już nie płaczę, bo jakoś nie wiem czemu, ale ... chyba nie zżyłam się aż tak z tym opowiadaniem; w sumie czuję ulgę, że to już koniec.
Chciałabym podziękować wszystkim czytelnikom. Co ja bym bez Was zrobiła?
Pewnie, że nic.
 
Teraz skupię się pewnie na Księciu. Tam już naprawdę - wbrew pozorom - mało zostało nam do końca, choć jeszcze tyyyle wydarzeń jest planowanych, niemniej dobra. Ja już się zamykam, więc widzimy się kiedyś tam u Najwyższego (mam nadzieję, że jak najprędzej).
 
Jeszcze raz dziękuję, Słoneczka.
Papa! :*
 

piątek, 16 maja 2014

Wspomnienie dziesiąte, które po prostu umiera.



                Gdy już poczujesz, że zbliża się Twój koniec… Gdy będziesz widział metę swego życia… Poruszaj się ile sił w nogach, by przeciąć tą ograniczającą Cię linię.

                Nie wierzysz?

                Sam się przekonaj.

                Ja już biegnę.

 

29 sierpień, 2014 r.

                Cieszę się, że mam już dziewiętnaście lat. Upragnione, tak długo wyczekiwane. Dożyłem. Dałem radę.

                Jestem silny?

                Nie. Raczej byłem. Wtedy, kiedy Ty znajdowałaś się przy mnie, kochanie, ale nie mogę mieć do Ciebie żadnej pretensji, bo przecież sam kazałem Ci mnie zostawić.

                Ja Cię zostawiłem.

                Jakaś dziwna aparatura, do której jestem podłączony, dźwięczy niewyraźnie, zza okna dochodzi do mnie szum samochodów, których kierowcy nie mają nawet pojęcia, że w mijanym przez nich budynku, ktoś umiera.

                Niemal fizycznie czuję cały czas spływającą kroplówkę, zresztą nic dziwnego, bo jej głównym składnikiem jest potas. Szczypie, nawet bardzo. Dlaczego muszę jeszcze cierpieć, dlaczego lekarze nadal próbują walczyć ze śmiercią?

                Przecież ich wysiłek jest daremny….

                Krztuszę się. Nie mam czym oddychać.

                Nie wiedziałem, że to będzie wyglądać właśnie w ten sposób.

                Widzę Twoją rękę, tato. Naprawdę. Być może, na czas swych ostatnich godzin, dostałem jakieś umiejętności spirytystyczne, muszę przyznać, że to nawet niezły bajer.

                Tato.

                Boję się. Naprawdę bardzo się boję.

                Tato.

                Nie mam już sił. Prosiłem Boga, by mnie zaoszczędził, ale on mnie nie słuchał.

                Tato.

                Tak bardzo Cię kocham, ale jestem taki młody, nic nie osiągnąłem, chcę skakać, a nie tu ciągle leżeć.

                Tato.

                Pamiętasz, jak spytałem Cię, czy mogę iść na skocznię? Pozwolisz mi teraz to zrobić?

                Proszę tato…

                Udzielasz swojej zgody, a ja się podnoszę – najpierw uważnie i delikatnie, ale przecież każda sekunda może być moją ostatnią, więc moje ruchy stają się zdecydowanie szybsze. Odłączam te przeklęte kabelki i kroplówki, odkładam na bok maskę tlenową.

                Wstaję.

                Ty podajesz mi dłoń, prowadzisz mnie, a ja – po chwili -  ją widzę. Pragnąłbym skoczyć, pragnąłbym poczuć tą adrenalinę. Jest to jednak nierealne.

                A Ty, tato uświadamiasz mi tą jedną, jednak niezwykle istotną prawdę.

                Bo ja przecież umarłem.

Że też nie zauważyłem.

 

Dobiegł do mety oraz przeciął jej linię.

A śmierć złapała go w swoje sidła i już go więcej z nich nie wypuściła.

Przecież chciał tylko po raz ostatni skoczyć…

 
_________________________________
Sama nie wiem, co mam powiedzieć. Naprawdę.
Po prostu czekajcie na epilog.

sobota, 10 maja 2014

Wspomnienie dziewiąte, które powoli miesza się z teraźniejszością, a zarazem jest końcem. Końcem, choć on jeszcze żyje.


 

                W życiu podejmujemy wiele decyzji. Niektóre z nich są słuszne, niektóre nie, ale mimo wszystko – najpierw należy je przemyśleć.

                Ja to zrobiłem, Meg. Naprawdę. I być może mi nie wierzysz, ale... to było naprawdę najlepsze wyjście z tej całej sytuacji.

 

15 lipiec, 2014 r.

                Po pewnym czasie dowiedziałem się, że nie było już dla mnie absolutnie żadnej nadziei, co  - w gruncie rzeczy – wcale mnie nie zdziwiło, bo po prostu już dużo wcześniej to czułem.

I wiecie co?

Tkwiłem już w takim stanie psychicznym, że to, co się ze mną stanie za ileś tam czasu, było mi kompletnie obojętne. Przynajmniej ja tak uważałem, zresztą ci wszyscy ludzie, którzy cały czas przy mnie siedzieli, również byli tego świadomi.

Ty też, kochanie.

I choć starałem się jak tylko mogłem, musiałem w końcu podjąć tą ostateczną decyzję, bo przecież była nieunikniona, a Tobie mogła tylko ulżyć w cierpieniu. Nigdy nie dam rady wymazać z pamięci Twojego spojrzenia, gdy usłyszałaś, że musimy się rozstać. Nigdy. Oczywiście Ty i tak byś ze mną została, nie sądziłem, że postąpiłabyś inaczej, dlatego musiałem skłamać.

Tak. Powiedziałem Ci, że nigdy nic do Ciebie nie czułem.  Że tylko bawiłem się Tobą, a teraz  - na łożu śmierci – miałem zbyt ogromne wyrzuty sumienia, które wypalały mnie od wewnątrz bardziej aniżeli nowotwór.

Uwierzyłaś.

Tak boleśnie łatwo mi uwierzyłaś.

Stałaś w mojej sali, ja siedziałem na łóżku, bo byłem podłączony do jakiejś pieprzonej kroplówki i nie mogłem nawet do Ciebie podejść. Zresztą może to i lepiej, przecież nigdy nie potrafiłem kłamać.

Ten jeden raz się udało, Meg.

Wyszłaś. A Twój krok był naprawdę niezwykle spokojny. W końcu zdjąłem z Ciebie ten niewyobrażalny ciężar, który na pewno codziennie łamał Ci kości i gniótł wnętrzności na miazgę.

                Jak ja się wtedy poczułem? Chyba tak jakby ktoś uderzył mnie czymś ciężkim w głowę, wyrwał serce oraz…

                … Oraz dał nowe życie.

                Kochałem Cię najmocniej na świecie, ale nie mogłem znieść myśli, że codziennie obserwujesz moją śmierć; teraz mogłem już umierać spokojnie, bo odeszłaś. Jasne, to bolało jak cholera, ale przecież musiałem to zrobić, gdyż nie miałem innego wyjścia.

                Kiedyś powinnaś to zrozumieć.

                Być może pojawisz się na moim pogrzebie, być może nie, pozostaje mi tylko wierzyć, iż kiedyś mi przebaczysz. Kiedyś… za milion lat, w bliżej nieokreślonej przyszłości.

                Kiedyś… Nie wiem, kiedy. Prawdopodobnie w momencie, w którym ułożysz sobie życie od nowa, a o mnie nie będziesz już myśleć.

                Kiedyś…

                Kiedyś..

                Kiedyś.

                To naprawdę boli.

               

                Proszę Cię tylko o to. O nic więcej nawet nie mam odwagi.

                Jestem pieprzonym tchórzem.
 
__________________________
Gdzie Madzia powinna teraz być?
U cioci pomagać w przygotowaniach do Komunii.
Gdzie Madzia jest?
U siebie w domu, siedzi sobie. Pisze, odrabia zarazem historię (do tej pory nie wiem, jakim cudem jestem w stanie wykonywać obie te czynności jednocześnie). Pojadę później, z tatą. Wolę naprawdę się pouczyć.
Dobra. Koniec gadania. Wiecie, że już tylko jedno wspomnienie i epilog? Eh, już niedługo.
Buziaki! :*
 

poniedziałek, 5 maja 2014

Wspomnienie ósme - to, które już powoli zatarła śmierć.


                Wierzę, że kiedyś dla wszystkich wzejdzie słońce. Chciałbym, abyś pamiętała, Meg, że na mnie świat się nie kończy.

                Gdy już umrę, wypatruj przebijających się przez chmury promyków, one wskażą Ci nową drogę życia.

                17 luty, 2014 r.

                Dobra. I co z tego, że stawałem na podium, co z tego, że wygrałem cały cykl letni. Co z tego? Przecież wiedziałem, że to jest zbyt piękne, aby mogło trwać wiecznie.

                Ból był tak duży, że czasem nie byłem w stanie wstać z łóżka, aby rozpocząć poranny trening. I być może to ja zawiniłem, bo nie chciałem dopuścić do swojej świadomości tego, co się ze mną działo – czyli najgorszego. A może to jednak nie moja wina, przecież zwróciłem się z prośbą o pomoc kadrowego lekarza, który stwierdził, że muszę smarować nogę jakąś tanią maścią z apteki.

                Tak też robiłem, ale nie osiągnąłem żadnego skutku, wręcz przeciwnie – było tylko gorzej, niemniej w końcu nauczyłem się z tym żyć, musiałem. Czy ktoś wskazał mi jakąkolwiek inną drogę?

                Nie.

                A ja jej potrzebowałem.

                I wiecie co było w tym wszystkim najśmieszniejsze? Jaki był główny paradoks tej historii?

                Każdy doskonale o wszystkim wiedział, każdy drżał na samą myśl, co może się stać, ale nikt mi nie pomógł. Oczywiście, jakżeby mogło być inaczej.

                Sam zaś miałem jedno marzenie – doczekać do Igrzysk. Skoczyć. Zdobyć złoto, albo jakikolwiek inny medal, ale chciałem pojechać tam – do Rosji, chciałem poczuć tą niesamowitą atmosferę. Po prostu chciałem, a to nie były zbyt duże wymagania, prawda?

                Tak więc stałem się jak nowonarodzony, gdy usłyszałem, że znalazłem się w gronie tych powołanych do olimpijskiej kadry szczęśliwców.  Od tamtej pory trenowałem w pocie czoła, musiałem być przecież najlepszy. Nie oszczędzałem się ani przez moment, choć powinienem.

                Los zaś znów ze mnie zakpił, bo gdy już wybierałem się na górę skoczni, by oddać swoją próbę, poczułem się, jakby ktoś odciął mi opływ tlenu i jakimś tajemniczym pstryczkiem wymazał mi cały obraz sprzed oczu.

                Zdążyłem tylko pomyśleć, że to doprawdy jest niezwykle zabawne.

                A ktoś – kogo nie widziałem – powiedział mi, iż powinienem zginąć już dużo wcześniej. Raz – w samochodzie z tatą, ale przecież w ostatnim momencie się rozmyśliłem i nie pojechałem, a dwa – pod kołami tego cholernego roweru. Żyłem, lecz tak naprawdę nie powinno mnie być na tym świecie.

                 Byłem trochę jak bezpański pies, prawda?

                Obudziłem się w szpitalu, a pierwszą wiadomością, jaką otrzymałem, była wieść o złocie mojej drużyny.

                Niestety druga brzmiała nieco inaczej. Nigdy nie zapomnę miny tego lekarza, gdy pochylał się nade mną i mówił: „Jest źle, panie Wellinger.”

                Wtedy już wiedziałem, że muszę to zrobić, Meg.

               

                Gdy nabrałem trochę sił, przewieziono mnie do szpitala do Niemiec, gdzie wykonano wszystkie niezbędne badania. I wówczas postawiono ostateczną diagnozę.

                Rak kości. Bardzo złośliwy. Z licznymi przerzutami.

                Okazało się, że powoli wyniszczała mnie śmierć.

sobota, 3 maja 2014

Wspomnienie siódme, które jest zapowiedzią cierpienia.



Nasi bliscy są obok Nas. I choć zabrała ich śmierć, choć już nigdy ich nie zobaczymy, możemy mieć świadomość, że nigdy Nas nie opuszczą.

Gdy już mnie nie będzie… Zostanę przy Was, kochani. Zostanę w Waszych sercach na zawsze.

25 grudzień, 2012 r.

                W dupie miałem skoki. Tak, może to zabrzmi dziwnie, ale to była prawda. Były całym moim życiem, ale nie w momencie, w którym trener  - podczas świąt – kazał mi jechać na jakieś pierdolone zgrupowanie.

                Musiałem być przecież z rodziną.

                Musiałem porozmawiać z tatą.

                Poszedłem na cmentarz z Tobą, Meg, pamiętasz? Z nieba leciały delikatne płatki śniegu, a mróz szczypał nas w uszy i nosy. Chciałaś poznać mojego ojca, ja Ci na to pozwoliłem. Miałaś do tego prawo jako jedna z nielicznych osób.

                Stanęliśmy naprzeciwko marmurowego pomnika, a Ty po prostu ścisnęłaś mnie za rękę (pamiętam, jak ucieszyłem się, że nie marźniesz, bo na dłoniach miałaś urocze, puchowe rękawiczki) i spytałaś, jaki on był. Nie prosiłaś, nie liczyłaś na litość,  po prostu stanowczym głosem kazałaś mi opowiadać.

                A ja ci powiedziałem.

                O jego dobroci, życzliwości, trosce o nas, o całą rodzinę. O jego dziwnych nawykach, do których zaliczało się między innymi palenie fajki, oraz siedzenie w niedzielne wieczory przed kominkiem i śpiewanie żołnierskich piosenek (tak, za młodu służył w wojsku).

                Ty mnie wysłuchałaś, a potem przytuliłaś się do mnie, chcąc dodać mi choć trochę otuchy, choć nieświadomie to kolejny płomyk nadziei zapłonął w moim wnętrzu.

                Meg… zdawałaś sobie sprawę z tego, że Cię kocham. Dlaczego to robiłaś, dlaczego spędzałaś ze mną każdą wolną chwilę, dlaczego byłaś dla mnie taka dobra, choć przecież doskonale wiedziałaś, że nie mamy szans?
                Tak, wiedziałaś, ty zawsze byłaś wszystkiego świadoma, więc uważam, że wcześniej musiałaś coś przeczuwać. Cokolwiek.

                Gdybyś mi powiedziała, teraz nie musiałabyś cierpieć, a ja umierałbym z czystym sumieniem.

                Ale wszystko potoczyło się inaczej, tak, jak na początku bym sobie tego życzył.  Tego samego dnia, tuż po tym, jak mnie przytuliłaś, ja nie wytrzymałem i po prostu Cię pocałowałem. Jasne, ryzykowałem ale  nie chciałem już dłużej cierpieć, widząc Cię przy mym boku tylko z mianem przyjaciółki.

                Czułaś to samo. Kochałaś mnie. Ja kochałem Ciebie.

                Od tamtego momentu wszystko powinno być jak w baśniach, gdzie królewicz zabiera piękną księżniczkę z wieży, której strzeże trójgłowy smok, a następnie wywozi do swego królestwa na białym rumaku.

                Niestety, tak być przecież nie mogło.

                W styczniu po raz pierwszy zemdlałem, a wszyscy złożyli to na barki zbyt ciężkich treningów wysiłkowych.

 

I gdybym już wtedy trafił do szpitala, być może dałoby się coś jeszcze zrobić.

Być może nie musiałbym umrzeć.
 
__________________________
Przepraszam, za tak długą nieobecność tutaj, kochani. Przepraszam! Już wszystko powinnam ogarnąć "na bieżąco", mało nam już zostało do końca i na dodatek ta moja ukochana część tragiczna (kto czytał Wojtka, ten wie, jaka ja uwielbiam być podła dla bohaterów).
No i co.
Kochane moje maturzystki najdroższe! Życzę Wam, aby tematy wypracowań poniedziałkowych  Wam podpasowały, a odpowiedzi z wtorkowej matematyki były prawidłowe! I żeby język obcy był zrozumiały, prosty oraz logiczny. A przedmioty dodatkowe, by nie sprawiły Wam żadnej trudności. Ja obiecuję, że będę trzymać kciuki! :*
Buziaki! :*
 

niedziela, 9 marca 2014

Wspomnienie szóste, czyli to, w którym on zaczyna naprawdę żyć.


                Przyjaźń… przecież to piękne uczucie, prawda? No właśnie. Tylko ja byłem na tyle głupi, by mi ono nie wystarczało. Debil ze mnie, wiem. Ale co na to poradzę, że po prostu Cię pokochałem?

                Pokochałem Cię, Meg, choć byłem tylko Twoim przyjacielem.

                Tyle wygrać…

 

                8 październik, 2012 r.

                Jasne, wtedy, spod skoczni zabrał Cię Twój chłopak. Na imię miał Daniel, a ja – od kiedy się o tym tylko dowiedziałem – znienawidziłem to imię. Okazało się jednak, że mieszkasz pięć kilometrów ode mnie, a ja Cię nie znałem, bo chodziłaś do innej szkoły, choć jak się później okazało, mieliśmy wspólnych znajomych.

                Zabawne, prawda?

                Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż moja kuzynka była Twoją przyjaciółką.

                Odnalazłem Cię, więc po roku. Jeśli mam być szczery, dawno już straciłem na to nadzieję, a nawet zacząłem się zastanawiać, czy po prostu sobie tego wszystkiego, co się wydarzyło po tym nieszczęsnym konkursie, nie wymyśliłem (bo wyobraźnię od zawsze miałem wyjątkowo bujną).

                Jednak Anna urządzała urodziny. Jasne, wiem, że zaprosiła mnie tylko z czystej grzeczności, bo były między nami więzy rodzinne i takie tam, wiem. I dlatego też nie chciałem nawet o tej imprezie słyszeć, jednak mój kochany kumpel się uparł, gdyż kochał się w niej do szaleństwa, a ja dostałem zaproszenie z osobą towarzyszącą, więc miałem go niby ze sobą zabrać.  Co z tego, że ludzie patrzyli na nas jak na parę homoseksualistów?

                Pamiętam, że stałem cały naburmuszony przy parapecie. Nie, nic nie piłem, choć przysięgam, że miałem ochotę, bo trafiał mnie w tym towarzystwie jasny szlag, tudzież już zbierałem się na poszukiwania czegoś z procentami, już…

                Trach.

                To coś z procentami wylądowało na mnie. Cały, wielki kufel jasnego piwa. I gdy tylko zdążyłem pomyśleć, że „dobrze, iż to nie kawa”, ujrzałem Twą cudowną twarz otoczoną ciemnorudymi włosami.

                Kolejne trach.

                Bo wtedy właśnie się zakochałem, a Ty przecież byłaś tego nieświadoma i szeroko się uśmiechnęłaś, zauważając kogo uraczyłaś swoim własnym trunkiem.

                Poznałaś mnie i szybko zaproponowałaś zapranie koszuli.

                A ja się zgodziłem.

                Trach. Trach. Trach.

               

                Od tamtej chwili byliśmy przyjaciółmi. Ty i ja. A dzięki Tobie miałem jakąś motywację. Motywację do skakania. Na początku listopada dowiedziałem się, że sam Werner Schuster jest mną poważnie zainteresowany.

                A później… później zacząłem skakać w zawodach Pucharu Świata.

                Dzięki Tobie, Meg.

To wszystko dzięki Tobie.
 
____________________________________________
Koniec mojego zapasu.
Proszę, bądźcie na bieżąco z tym blogiem: http://personnellement-yprisja.blogspot.com/, tu właśnie będę Wam pisać, czy coś szykuję, czy nie. Mam nadzieję, że na za tydzień gdzieś jakoś naskrobię kolejne wspomnienie. Naprawdę mam nadzieję, ale nie wiem, co z tego wyjdzie.

sobota, 8 marca 2014

osobisty.

Tutaj znajdziecie wszelakie aktualności o moich blogach.
Jeśli miałabym coś zawieszać, usuwać, tworzyć nowego - tylko tam będą stosowne informacje, więc radzę po prostu obserwować, zadawać pytania.
http://personnellement-yprisja.blogspot.com/ 

niedziela, 2 marca 2014

Wspomnienie piąte, które jest nagłym i dość niespodziewanym początkiem czegoś pięknego i pociągająco nieznanego.


Marzenia się po prostu ma. Co jednak, jeśli… jeśli się zawiedziemy? Jeśli coś wyjdzie nie po naszej myśli? Co wtedy?

 

7 grudzień, 2011r.

Moje pierwsze konkursy w Pucharze Kontynentalnym. Kurczę, jak to fajnie brzmi, prawda? Właśnie – sęk w tym, że tylko brzmi, bo najzwyczajniej w świecie… okazało się, że nie potrafię tyle, co inni, że nie mam formy. Absolutnie żadnej.

Kolejny lot, który kończył się mniej więcej na buli, kolejne śmiechy, poniżania. Ale wiecie co? Ja zbyt wiele przeszedłem, by wtedy po prostu się poddać i jeśli postanowiłem, że zostanę skoczkiem, to tak się miało stać, a ci, którzy wówczas kręcili z pobłażaniem głową, będą jeszcze na mnie patrzeć z najwyższym zachwytem.

A tego dnia – po następnym zawalonym występie – siedziałem po prostu i  patrzyłem jak jakaś wesoła gromadka moich rywali (o dużo lepszej dyspozycji), przechodzi sobie, potrącając wszystkich możliwych kibiców, ale przecież nikogo nie przeprosili, bo Austryjaków – rzecz jasna – na to po prostu nie stać.

Byłaś ich ofiarą, Meg.  W ręku trzymałaś plastikowy kubek, w którym znajdowała się świeża, gorąca kawa z mlekiem. Też taką uwielbiałem. No pod warunkiem, że ją piłem, bo w tym wypadku sprawa przedstawiała się nieco inaczej. Nim się zorientowałem – na moich kolanach wylądowała parująca ciecz, która parzyła mnie w nogi, a ty sama upadłaś obok.

Oni nie raczyli chociażby spojrzeć i spytać, czy nic ci się nie stało, ale może to i lepiej, prawda?

Wiem, wiem – nasze pierwsze spotkanie było wprost fatalne. Szczególnie, biorąc pod uwagę fakt, iż twój ówczesny chłopak podszedł do ciebie, czule objął cię ramieniem, a mi zapierdolił w pysk – jakbym to ja był przestępcą. Oj dobra, zdajesz sobie sprawę z tego, że zawsze miałem go za debila. Ty chciałaś mu wszystko wytłumaczyć, ale nie słuchał, tylko zabrał cię, a ja doszedłem do wniosku, że jedynym znakiem po tobie, były moje nadal parujące spodnie, które już do niczego się nie nadawały.

I weź tu człowieku staraj się rozpoznać przeznaczenie, kiedy zostaje w całości zalane gorącą kawą.

Czarną, z mlekiem. Taką, którą już wkrótce piliśmy tylko razem.
 
_______________________
No to tu się Madzia długością popisała. Nie ma co.
I wiecie co? To już półmetek. Będzie prolog+10 wspomnień+ epilog. Ojej. A co jest jeszcze śmieszniejsze? Madzia ma już tylko jedno wspomnienie zapasu. Niemniej trudno, ja obiecuję Was nie zawieść, stworzę sobie nowy zapas. Bo już przecież tak blisko do mety...
Dobra, nie gadam. Kończę ferie, a z historii nie umiem praktycznie nic. To tylko ja tak potrafię - nie uczyć się tylko pisać całkowicie INNE i NOWE (o zgrozo!) rzeczy. Wrr.
Dobra, nie gadam już.

niedziela, 23 lutego 2014

sobota, 22 lutego 2014

Wspomnienie czwarte, które jest wyraźną odskocznią od ciągłych tragedii i niewyobrażalnych zmartwień.


Pewnie myślicie sobie, że byłem biednym, mocno doświadczonym przez los chłopcem, prawda? Cóż – muszę się z tym zgodzić, ale przecież nie będę przedstawiał tylko tej czarnej, poruszającej i po prostu złej przeszłości. Tak nie wolno.

Nigdy nie ominąłbym jednego z najlepszych okresów w moim dziecięcym życiu, a uwierzcie – też takie były.

 

15 wrzesień, 2011 r.

Ławka szkolna była dla mnie ewidentnym więzieniem od zawsze.

No bo kto niby lubi siedzieć i patrzeć w te białe literki na ciemnej tablicy, które tak bardzo rażą człowieka w oczy? Oczywiście, że nikt.

Jeszcze na dodatek lekcje z TĄ nauczycielką, a raczej zmutowaną krową… Cóż – możecie to sobie bez problemu wyobrazić. Nic więc dziwnego, że po prostu wolałem robić milion innych rzeczy, które bynajmniej nie polegały na słuchaniu jej, czy pobieraniu do mych kanalików mózgowych nieustannie płynących informacji. Różnego pokroju.

Tego dnia akurat wróżyłem kolegom z kart. Nie moja wina, ze matoły byli tak głupi, iż uwierzyli, że mam niezwykłą, czarodziejską moc.

„ Wellinger, wstać!”.

                Zazwyczaj, w takich sytuacjach – jako, że były to lekcje niemieckiego – kazała mi dwieście razy odmienić czasownik „być” przez wszystkie osoby liczby pojedynczej jak i mnogiej, w czasie teraźniejszym. Ustnie, a ja zawsze po prostu wstawałem i z wielkim uśmiechem robiłem to, co mi kazała, ukazując, że jej kara nie robi na mnie żadnego wrażenia.

                 Niemniej, akurat wtedy, powiedziała, bym pod uwagę wziął „lernen , a ja się dość mocno wkurzyłem, bo przecież zawsze było „bin”, a to nie miało prawa się zmienić. Najmniejszego. Koniec końców nazwałem ją „przerośniętą jałochą z wielkimi balonami, z których tylko mleko idzie doić”.

                Wyrzuciła mnie z klasy, a ja się z tego śmiałem i zadowolony powędrowałem posiedzieć sobie na skoczni. Bo przecież to właśnie był mój drugi dom. Dom, do którego się ucieka, a nie odwrotnie.

               

23 wrzesień, 2011 r.

                Chcecie kolejny dowód na to, że byłem radosnym dzieckiem? Proszę bardzo.

                Za kilka dni miałem wyjechać na ostatnie, poważne treningi przed kontynentalem. Bardzo się z tego powodu cieszyłem, ale oczywiście mamusia strasznie płakała, bo przecież traci swego ukochanego synka. Ja jednak byłem na nią zły, ponieważ aż do tej pory nie mogłem zapomnieć jej tej wykrochmalonej, wigilijnej koszuli i trawiastych spodenek.

                Niemniej moi koledzy się przejęli, gdyż mieli chłopcy dobre serce. No cóż – cudowne dzieci, prawda? Cudowna była również ich wyobraźnia. Stwierdzili, że trzeba zorganizować mej matuli jakieś zastępstwo. Za mnie.

                Na początku nie wiedziałem, co mają konkretniej na myśli, przecież nigdy by się na to nie zgodziła, ale debile mnie przekonali, by wykonać  wszystko w tajemnicy. Tak też zrobiliśmy.

                Jakoś nie mogliśmy znaleźć żadnego chętnego chłopca, cóż, trudno, ale za to z dziewczynami rzecz przedstawiała się całkiem inaczej. Wystarczyło, że się przecież tylko uśmiechnąłem i laska była moja.

                Podług planu miałem zaprosić ją na romantyczną randkę pod skocznię, bo która by takiego gestu nie pragnęła, nie?

                Na imię miała Nathalie. W tej chwili już nawet nie pamiętam, jak wyglądała, ale to przecież bez różnicy, prawda? W każdym bądź razie… Boże… co nam strzeliło do głowy? … Postawiliśmy ją uśpić. Arthur zabrał mamie tabletki o jakimś podobnym działaniu i dodaliśmy to wszystko do jej szampana.

                Po chwili dziewczyna już twardo spała w moich ramionach, a ja doszedłem do wniosku, że jeśli kiedykolwiek będę szukał kandydatki na żonę, to najpierw koniecznie zorientuję się, czy chrapie, bo przez te kilka minut zaczął trafiać mnie jasny szlag.

                No.

                Pozostała tylko kwestia tego, jak przetransportować ją do mego domu, ale Marco… Marco miał taki duży, drewniany wózek i  - najzwyczajniej w świecie – położyliśmy ją na nim, a że była noc, nie trafiliśmy na żadnych świadków naszego małego przestępstwa.

                Mieszkałem w małym, jednorodzinnym domku, nie było, więc problemu, by chudziutką dziewczynę przesadzić przez okno. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej, a trzeci chował wózek. Jako, że było już stosunkowo późno, szybko się spakowałem, by przespać się u któregoś z kumpli, bo już o czwartej miałem być gotowy. 

Ale cóż – to nasze dobre serce przecież znów musiało się odezwać i … doszliśmy do wniosku, że Nathalie będzie gorąco, więc rozebraliśmy ją do samej bielizny.

Marco przyznał się później, że zajrzał też pod koronkowy stanik.

Rano, około ósmej, otrzymałem telefon od matki, będącej na skraju wybuchu nerwowego, a do dziś w głowie kołacze mi się główne przesłanie tej kobiety:

„Andi! Co u ciebie w łóżku robi półnaga, śpiąca jak zabita dziewczyna? Wykorzystałeś  ją, synu?!”

Okazało się, że ten debil nie musiał pod stanik zaglądać, bo dzięki naszej nieuwadze… zdjął go kompletnie.

Cud, że nie mieliśmy kuratora na głowie. Tylko moja  siła perswazji nas od tego uchroniła, gdyż wytłumaczyłem, iż laska po prostu sama u mnie zasnęła.

Czasem mój mózg też się na coś przydaje, prawda?

 

Radość oraz  beznadziejne pomysły też i mi towarzyszyły. Bo czy wyobrażacie sobie dziecko, które nie robi nic głupiego? No właśnie – ja też nie.

____________________________________
Jak ja Was kocham.
Dodaję dziś, bo jutro mogę nie mieć po prostu jak tego zrobić. Mam nadzieję, iż nie macie mi tego za złe.

niedziela, 16 lutego 2014

Wspomnienie trzecie, ukazujące ciąg dalszy nieszczęść, które nie miały prawa nigdy się wydarzyć.


Jeśli kiedykolwiek ktoś z was zastanawiał się, co tak naprawdę znaczy szczera nienawiść… Jeśli tego doświadczyliście… Bez problemu rozpoznacie właśnie ją w tym niewyraźnym przebłysku przeszłości.

A może zbyt wyraźnym i bardzo dosadnym, skoro aż o tym piszę?

Sam już nie wiem.

 

22 sierpień, 2009 r.

Miałem lat trzynaście.

Rzekłbym – wiek pechowy. Zresztą… co ja wtedy o nim wiedziałem, prawda? No właśnie.

Za kilka dni miały być moje urodziny, kończące właśnie ten nieszczęsny okres w mym życiu. Wiedziałem, że w tym roku  nie będzie żadnego przyjęcia, przecież mama nadal nosiła żałobę po tacie, ja zresztą również, choć tylko w głębi serca. Tak, tak – przecież to już ponad rok, ale był on człowiekiem, o którym nie powinno się zapominać nigdy. Kimś…

Dobrym.

Reasumując, pamiętam, że tamtego dnia nie było absolutnie żadnego treningu, co zdarzało się niezwykle rzadko, ale jednak. Wyszedłem na dwór w zwykłej, białej koszulce z krótkim rękawem, wiecie – takiej, w której ćwiczy się na lekcjach wychowania fizycznego. Do tego musiałem założyć te przeklęte, nielubiane przeze mnie zielone spodenki. Mama mi kazała.

Ostatnim razem, gdy zmusiła mnie do założenia czegokolwiek, skończyło się to źle. Teraz też miałem przeczucie, że może się coś wydarzyć. Powiecie, że byłem bardzo głupiutkim dzieckiem, skoro wysuwałem takie wnioski na podstawie zielonych jak wiosenna trawka gatek, ale cóż, możecie mi wierzyć, albo i nie…

Wyszedłem na dwór zły na cały świat, niemniej przysięgam, no przysięgam do jasnej cholery, że go nie zauważyłem, przecież nie zrobiłbym tego specjalnie! Zresztą… mniejsza już o to, w każdym bądź razie, po chwili poczułem mocne uderzenie, a następnie kolejne, lżejsze,  które zasygnalizowało, że wylądowałem na trawniku.

Nie krwawiłem, w sumie to nic mi się nie stało poza kilkoma siniakami, no przynajmniej w wyniku zderzenia z tym przeklętym rowerem. Bo tak – to był rower. Bynajmniej do chwili, aż nie wpadłem prosto pod jego koła, przy okazji kompletnie go niszcząc.

Z ledwością uniosłem się na łokciach i jedyne, co ujrzałem, to paskuda gęba jakiegoś wyrostka, zasłonięta kilkoma czarnymi kłakami. Nie rozpoznałem go, nie zdążyłem.

Pobił mnie do nieprzytomności. Tak mocno, że wylądowałem w szpitalu i obudziłem się na sali pooperacyjnej z nogą złamaną w dwóch miejscach z przemieszczeniami. Aż cud, że mi jej nie urżnęli.

Treningi na pewien okres czasu musiałem przerwać.

 

Właśnie wtedy, gdy otworzyłem oczy, poczułem nienawiść. Po raz pierwszy w swym krótkim, niespełna czternastoletnim życiu.

Trzynastka zebrała swe żniwo.

Niech mi ktoś teraz powie, że nie jest pechowa.
 
__________________________
Przepraszam, że nie komentowałam Waszych cudnych opowiadań.
Przepraszam, że przez pewien okres czasu byłam w ogóle niedostępna wszędzie i nie szło się ze mną skontaktować.
Przepraszam, że na ostatnie Wasze prześwietne komentarze nie odpowiedziałam w ogóle.
Po prostu musiałam się odizolować, przemyśleć kilka spraw.
Oczywiście Madzi i tak nic z tego nie wyszło.
Ale czytałam wszystko, więc wybaczycie mi?
A teraz zaczynam ferie. Może coś skomentuję. Może, bo te ferie to w moim przypadku pojęcie całkowicie nieadekwatne, gdyż tak czy siak ślęczę nad książkami z tą różnicą, iż przy herbatce z cytrynką i w domu. I z Igrzyskami w tle rzecz jasna.
Wczoraj zrobiłam sobie dzień wolny od nauki. Starczy, bo inaczej się nie wyrobię.
Jeśli wydłubię sekundę wolnego czasu, napiszę coś na Księcia.
A! Na zakończenie Wojciecha, pisałam Wam, że myślę nad kolejną obyczajówką mocno psychologiczną, prawda? No. Ogółem rzecz ujmując, to Madzia wymyśliła, nawet sama jestem z siebie dumna za ten pomysł, ale gdy próbuję zacząć, mam jakieś zacięcie. W sumie nie wiem, dlaczego. Posiadam dwa początki (oczywiście nieskończone) i wnioskuję, iż wyszła z tego kompletna masakra. Może to i lepiej, bo przynajmniej wtedy nigdy to coś nie ujrzy światła dziennego.
I wiecie, że to by było chyba, słoneczka moje ukochane na tyle?
Naprawdę.