Odkładam czarny długopis na bok,
zamykam zeszyt i patrzę na jego granatową okładkę, na której białym, ewidentnie
niezmywalnym flamastrem, nabazgrałem słowo „Pamiętnik”.
Biorę głęboki wdech, a przy
okazji czuję na sobie wzrok psycholog, więc schylam głowę tak nisko, iż jestem
pewien, że jestem w stanie policzyć jakieś zagubione ziarnka piasku na potencjalnie
nieskazitelnie czystej podłodze.
- Skończyłeś już pisać, Andreas,
prawda?
Kiwam twierdząco głową. Nie
odzywam się.
- Pomogło?
Zaprzeczam milczeniem.
*
Dawno, dawno temu żył sobie Czarodziej, który miał niezwykłą
umiejętność przywoływania uśmiechu na dziecięce usteczka. Każdy go bardzo
lubił, cenił a nawet kochał, ale niestety nie był jedynym kimś, kto miał
ponadnaturalne zdolności.
Istniały też choroba i śmierć, które były praktycznie nierozłączne…
*
Uśmiecham się szeroko do gromadki
siedzących naprzeciwko mnie maluchów, choć w szyję potwornie gryzie mnie to
idiotyczne przebranie. Wiem, że muszę już się z nimi pożegnać, wiem, że za
moment wrócą do swoich łóżeczek, w których będą musieli być podłączeni do
kroplówek. Wiem też, że jeden z chłopców jutro ma dostać już dziesiątą turę
chemii, która i tak nie przyniesie żadnego efektu.
Próbuję jakoś skupić się na
jednym punkcie, chcę zsynchronizować myśli, które kołatają mi się po mózgu, ale
nie jestem w stanie, bo te łyse, te przerażająco gołe głowy skupione wokół
mnie, skutecznie mi to uniemożliwiają; uświadamiam też sobie, że każde z tych
dzieci ma bardzo mądre oczy. Nigdy takich u nikogo nie widziałem; pragnę się
nimi zachwycać, pałać się ich widokiem.
Z drugiej zaś strony próbuję
opanować odruch wymiotny. Przecież nie jestem czarodziejem, choć ci naznaczeni
chorobą mali bohaterzy sądzą inaczej.
Byłem kiedyś zwyczajnym
chłopakiem. Skoczkiem.
Byłem taki jak wszyscy.
I nagle poczułem, że chcę
pomagać, dlatego znalazłem się w tym szpitalu – na Oddziale Onkologii Dziecięcej.
Opowiadam bajki w żywej
umieralni.
*
Niestety Czarodziej nigdy nie był ze stali. I choć jego tata zmarł oraz
spotkało go wiele innych nieprzyjemnych rzeczy, on nie nabył doświadczenia, którego
tak bardzo potrzebował.
Krzyczał. Rozpaczliwie wołał o pomoc.
Usłyszała go tylko jedna osoba…
*
Przybijam piątkę każdemu z
osobna. Jedna jest mocniejsza, druga słabsza – zabawne, że na podstawie tego
jednego, niepozornego przecież gestu, mogę uzyskać informację o sile danego
dziecka.
- Kiedy znów przyjdziesz, Andi? –
pytają mali pacjenci, a ja nie wiem co mogę powiedzieć, więc tylko wyginam usta
w lekko wymuszonym uśmiechu, a chwilę później macham im przyjaźnie na
pożegnanie.
Swoje kroki kieruję dwa gabinety
dalej; do niej.
- O czym dziś im opowiadałeś? –
pyta Sarah, a ja momentalnie drętwieję. Wiedziałem, że będę musiał jej o
wszystkim mówić, ale ona też wie, że ja nie chcę.
Wyjmuję z mojego plecaka zeszyt.
Tak. Ten sam brulion, w którym opisałem wszystko, wyobrażając sobie, że jestem
jednym z tych umierających dzieci; to miało mi ponoć pomóc zrozumieć istotę
tego wszystkiego. I możliwe, że tak było – przez chwilę, na pewno nie jest to
dobre rozwiązanie na dłuższą metę, nie dla mnie.
Widocznie jestem jakiś wyjątkiem
psychologicznym.
Siadam na twardym, doskonale mi
znanym, krześle i mówię coś, do czego jestem całkowicie przekonany:
- Pomyliłem się. Jeszcze nie
skończyłem pisać.
Biorę do dłoni długopis, który
leży na biurku – po chwili zresztą orientuję się, że jest czerwony, ale to nie
ma żadnego znaczenia – i wielkimi literami zapisuję:
UMARŁEM, ALE PONOWNIE URODZIŁEM
SIĘ DOKŁADNIE 30.08.2014r.
*
Następnego dnia po raz kolejny
siadam na krzesełku naprzeciw jedenaściorga dzieci. Jeszcze wczoraj było ich
dwanaścioro, ale niestety okazuje się, iż ten sam chłopiec, który miał mieć od
dziś chemię – zmarł tej samej nocy, w czasie której ja tak naprawdę zmartwychwstałem.
Życie za życie.
Coś za coś.
Przymykam
oczy i biorę głęboki wdech, a następnie rozpoczynam nową opowieść, która
skierowana jest już tylko dla tych, którzy pozostali…
KONIEC.
____________________________
Zaskoczeni?
Jak ja lubię pisać kontrowersyjne epilogi.
To moje drugie bloggerowe pożegnanie. Pamiętam jak ryczałam, pisząc takie coś na Wojtku. Teraz już nie płaczę, bo jakoś nie wiem czemu, ale ... chyba nie zżyłam się aż tak z tym opowiadaniem; w sumie czuję ulgę, że to już koniec.
Chciałabym podziękować wszystkim czytelnikom. Co ja bym bez Was zrobiła?
Pewnie, że nic.
Teraz skupię się pewnie na Księciu. Tam już naprawdę - wbrew pozorom - mało zostało nam do końca, choć jeszcze tyyyle wydarzeń jest planowanych, niemniej dobra. Ja już się zamykam, więc widzimy się kiedyś tam u Najwyższego (mam nadzieję, że jak najprędzej).
Jeszcze raz dziękuję, Słoneczka.
Papa! :*